Tagi
dopalacz, kastracja, Kaszuby, MAK, obsobaczanie, pies, plemię indiańskie Czejen, Rosja, Sowiety, Tusk, Zabłocki, Łukaszenko
Donald Franciszek Tusk lubi się niby zwierzać i stara się bardzo, aby wyglądało to autentycznie. Onegdaj mówiąc o swoich rodzinnych stronach, powiązał własne nazwisko z nadawanym psom na Kaszubach imieniem mówiąc, że woła się je tam (m.in.) Tusk. Jak mniemam z paru powodów wzbudziło to i słusznie u wielu sympatię. Jednak z pewnej perspektywy sprawy mają się inaczej. Otóż wyjaśniła się, jak sądzę obsesyjna, chęć premiera do tzw. obsobaczania przeciwników politycznych a więc obcych. Takiego zachowania oczekuje się przecież od psa-stróża. Tusk pies i Tusk premier pozostają więc w związku, który można by określić jako funkcjonalny. Podobnie jest z narkotykami, do których zażywania w młodości szef rządu się publicznie przyznał, aby dzisiaj obsobaczyć – moralnie słusznie – właścicieli interesu „dopalaczowego”, ale na który to przecież rząd wcześniej wyraził zgodę. Tymczasem gdyby trzeba było jakiemuś gościowi coś „odgryźć” to tylko do Tuska. On kastrację, co prawda tylko pedofilów, ma w „małym palcu”.
A teraz kwestia między nami Polakami. Nazwa tego, co tak dobrze wychodzi premierowi, a więc obsobaczanie ma przecież swoje źródło w języku rosyjskim. Po kaszubsku było by to chyba obtuszczanie. Może coś podobnego i nie tylko, w związku z raportem MAK zafunduje premier Ruso-Sowietom – oj, jo, joj. Dlaczego nie, przecież wódz Aleksandr Łukaszenko obtuszczał pardon obsobaczał ich nie raz, ile wlezie. Trzeba przyznać, że miał do tego powody, choć sam niezłym bydlaczkiem jest. Tymczasem Donald Franciszek się czai, niczym Indianie z plemienia Czejen, którzy jednak na owym czajeniu się wyszli „jak Zabłocki na mydle”.